Pik Pobiedy (Pik Zwycięstwa, Tomur, Shenglifeng, w Kirgizji przemianowany na Jengish Chokusu; 7439m)
szczyt w Tien-szanie Centralnym na granicy Chin i Kirgistanu. Najwyższy w Tien-szanie i Kirgistanie. Wznosi się we wschodniej części pasma Kokszał-tau, po południowej stronie lodowca Inylczek. Początkowo był identyfikowany jako Chan Tengri, później nazywany Pik Sacco i Vanzetti, następnie Zwiezdoczka. W 1938 został nazwany Pikiem 20-lecia Komsomołu. Gdy w 1940 okazało się, że jest najwyższym szczytem w całym rejonie, przemianowany został w 1946 na Pik Pobieda (szczyt Zwycięstwo), dla zwycięstwa nad Niemcami w II wojnie światowej. Jego grań szczytowa, długości około 10 km, kulminuje w kilku wierzchołkach, z których najwybitniejszymi są zwornikowy wierzchołek zachodni (Pik Waży Pszawelego, 6918m ) oraz wierzchołek wschodni (Pobieda Wostocznaja, pik Dostuk; 7002m ). Mało wybitna kulminacja ( 7160m) pomiędzy wierzchołkiem wschodnim a głównym nazywana jest Pikiem Wolnej Armenii lub Pikiem Sowieckoj Armii. Na pn.-zachodzie masyw P. ograniczony jest przez Pierewał Dikij (5200m), na wschodzie przez przełęcz Czonteren (5488m).
Normalna droga od północy prowadzi przez lodowiec Zwiezdoczka, Pierewał Dikij i zachodnią grań.
1. wejście (północnym żebrem): 30.08.1956 W.Abałakow, J. Arkin, P. Budanow, L. Filimonow, N. Gusak, W. Kiziel, K. Klecko, I. Leonow, S. Musajew, J. Tur, U. Usionow.
"Wielka Encyklopedia Gór i Alpinizmu II" pod red. M.i J. Kiełkowskich
Pik Pobiedy nie jest łatwą górą. Cały sezon bez żadnego wejścia na szczyt, nikogo właściwie nie dziwi a odległości jakie trzeba pokonać, ilość obozów które trzeba założyć oraz masa śniegu która zwykle tu bywa czyni tę górę trudno dostępną i w miarę odludną. To ostatnie dla niektórych, łącznie ze mną, jest jej niewątpliwą zaletą.
Już samo pokonanie lodowca Zwiezdoczka, zajmuje mi prawie cały dzień. Niosę zaopatrzenie na dziesięć, może dwanaście dni akcji górskiej, w zależności od mojego apetytu na który nie mogę narzekać. Plecak jest dodatkowo obciążony przez namiot, linę i inne drobiazgi co łącznie powoduje że czuję się jak słoń. Za każdym razem wtedy obiecuję sobie przemyśleć dokładniej jego zawartość. Tylko jak ?
Idę trochę z "duszą na ramieniu" i jest ku temu kilka powodów. Zaczynając od złej sławy jaką ma ta góra, dzięki trudnościom i niestabilnej pogodzie, po przez ilość niebezpiecznych szczelin jaką muszę przejść a kończąc na zwykłej niepewności. W końcu działam sam, w pojedynkę. Podobno wyżej, od jakiegoś czasu działa jakaś ekipa. To mnie pociesza, przynajmniej jeżeli nie sypnie śniegiem to będę miał w jakimś stopniu przetorowaną drogę. Najważniejsze jest dla mnie, aby dobra pogoda utrzymywała się jak najdłużej, ale wiem że załamanie może nadejść w każdej chwili. Taka uroda tej Pobiedy.
Tymczasem słońce od czasu do czasu znika za rozproszonymi chmurkami które skutecznie rozpraszają piekące promienie. Droga początkowo prowadzi moreną boczną lodowca, po niezliczonej ilości drobnych kamieni które od czasu do czasu pojawiają się w formie małych kopczyków wskazujących drogę. Nie omija mnie jednak małe zagubienie i wejście w nieprzyjemnie osypujące się piargi które w połączeniu z ciężarem plecaka dają porządnie w tyłek. To jedna z wielu "atrakcji" tego lodowca. Początkowych atrakcji, później znajdą się nowe.
Pomimo dobrej aklimatyzacji zdobytej na Chanie idę wolno, właściwie to wlokę się. Ten plecak jest jak ogromny pasożyt który wysysa ze mnie niemiłosiernie siły, nie dając nic w zamian.
Czym dalej w górę lodowca, tym więcej śniegu, więcej głębokich szczelin i strumyków wydających różne odgłosy oraz malowniczych oczek wodnych na widok których mam mieszane uczucia kiedy pomyślę jak łatwo wpaść do jednego z nich. Spadająca po południu temperatura w górnych odcinkach lodowca zasklepia cieniutką warstwę lodu niczym lukier, na większych połaciach śniegu. Kiedy się wejdzie na taką warstwę, ta momentalnie pęka promieniście na długich odcinkach, wydając przy tym odgłos jak by otwierała się przede mną jakaś straszna szczelina. To nie na moją dosyć wybujałą wyobraźnię. Ten odgłos źle na mnie działa.
Dobrze że słońce jest już schowane za granią a temperatura szybko spada. Niepewne brzegi szczelin stają się jak by trochę bardziej bezpieczne, stabilniejsze. Kiedy widzę już miejsce obozu myślę że już niedaleko. Niestety, nic bardziej złudnego. Droga jak na złość nie prowadzi po najkrótszej linii ale wije się, to w lewą to w prawą.
Idę szybko aby się rozgrzać, robi się coraz chłodniej. Dzień na lodowcu powoli zaczyna się kończyć.
Do obozu pierwszego docieram około dziewiętnastej. Wita mnie tu pusty namiot Rosjan i schodząca z okolic szczytu na wprost mnie lawina.
Na oświetlonej przez zachodzące słońce ścianie wygląda pięknie, a ja na szczęście jestem w bezpiecznej odległości.
Czuję się świetnie, dobrze zrobił mi ten całodzienny marsz po pięciodniowym objadaniu się i wylegiwaniu w bazie. Szybko rozstawiam namiot i biorę się za wytapianie wody na jutrzejszy przemarsz do dwójki. Muszę wstać w nocy aby wyjść najpóźniej o czwartej. Tak więc snu tej nocy nie będzie zbyt wiele.
Budzę się i czuję się zupełnie niewyspany. Na szczęście mam już wszystko poukładane, wystarczy tylko wstać, ubrać się i to co najmniej lubię to złożyć ten cały majdan do plecaka. Idzie się dobrze, śnieg jest zmrożony a droga przedeptana. Tak więc nie muszę błądzić miedzy szczelinami tylko ze światłem czołówki. Niebo jest rozgwieżdżone co dodatkowo podnosi morale. Częściowo po zwałach śniegu, częściowo po lodzie i skale dostaję się na łatwiejszy odcinek. Kiedy rozjaśnia się, jestem już w okolicy lin poręczowych rozwieszonych w najtrudniejszych miejscach ogromnych lodowych seraków. Ta masa lodu przytłacza człowieka, czuję się taki malutki. W tym roku droga przez seraki wytyczona jest bardziej na prawo jak w poprzednich latach, lodowiec jest w ciągłym ruchu, ślimaczym, ale jednak. . Mimo ciężkiego wora i pionowej ściany lodu, udaje mi się sprawnie pokonać ten trudny odcinek. Kiedy wydostaję się na bezpieczne wypłaszczenie, oddycham ciężko z dużą ulgą. Muszę chwilę poczekać aż serce przestanie łomotać, nie tylko z wysiłku ale i z wrażenia. Jest godzina o której normalni ludzie śpią a ja siedzę na jakimś ogromnym bloku z lodu i żywej duszy dookoła.
Teraz mogę już schować czekan a wyciągnąć z plecaka kijki teleskopowe, robię to z nieukrywaną radością, mam też nagrodę w postaci batonika. To taka mała nagroda.
Dalej droga robi się łatwiejsza, jakby zachęcała do dalszej wspinaczki. Jednak nic bardziej złudnego. Nie trzeba się ostro wspinać ale na przeciw mnie pojawiają się szczeliny, niektóre wyglądają dosyć nieprzyjaźnie; bez dna. Po drodze mijam się ze schodzącym do bazy japońskim alpinistą, podobnie jak ja, też działał sam na tej wielkiej górze. On schodzi do bazy, ja idę w przeciwnym kierunku. Słońce zaczyna dawać w kość, ten żar staje się jak zawsze nie do wytrzymania. Jestem na środku ogromnego wypłaszczenia poniżej przełęczy. Na samym jej środku stoi samotny namiot. Dochodząc do niego, stawiam sobie ten punkt za cel. To dziwne, ale w trudnym terenie człowiek na tyle się mobilizuje że nie odczuwa zmęczenia. Teraz za to mnie dopada. Widzę już przed sobą przełęcz, tam chcę postawić swój drugi obóz. Krok po kroku, brnę dalej po tym płaskim terenie. Docieram na przełęcz dosyć wcześnie, jeszcze nie ma południa, może nawet jedenastej. Przez chwilę zastanawiam się czy nie pójść od razu do trójki, omijając przełęcz Dziki. Zawsze jest jakiś dylemat; decyduję się jednak na rozstawienie namiotu na środku przełęczy.
Dochodzimy do seraków odgradzających jedynkę od dwójki. Widzę że moi kompani ociągają się ze zjazdem częściowo ukrytą pod śniegiem poręczówką. Wpinam przyrząd zjazdowy i rozpoczynam zjazdy jako pierwszy. Ciężki plecak nie pomaga na pionowym lodzie. Nagle, w połowie drogi zjazdowej, na skutek szybkiego manewru na linie będącej w dolnej części pod lodem, chcąc odbić na lodową półkę, ląduję na niej, ale głową w dół. Moja lewa stopa wali z impetem w blok lodu. W ułamku sekundy przechodzi przeze mnie fala gorąca a stopę przeszywa potężny ból. Nie jest dobrze. Tysiące złych myśli przebiega mi przez głowę. Powoli jakoś udaje mi się najpierw oswobodzić z ciężaru plecaka potem opuścić do standardowej pozycji, czyli nogami w dół; na szczęście nie do przodu.
Wkręcam śrubę i zakładam auto. Krzyczę do góry, że można zjeżdżać. Wiem teraz że jest niewesoło ale postanawiam działać. Wyciągam z plecaka puchówkę bo zaczynam dygodać, częściowo z zimna i częściowo z nerwów. Nogę aby unieruchomić przytwierdzam do niej szablę śnieżną, przypuszczam że jest złamana Łączę się szybko z bazą i mówię co się stało. Na następny dzień organizuję też helikopter, z jedynki; to już niedaleko. Dwóch Irańskich kolegów pomaga mi dojść tam, mój plecak wędruję z nimi, ja pomagam sobie dwoma kijkami i od czasu do czasu wyjąc z bólu i klucząc między szczelinami dochodzimy do obozu.
Rano o dziwo jest jak by lepiej, jakoś mogę kuśtykać. Łączę się z bazą, mówię że wiertalota nienada, jakoś dojdę. Część moich rzeczy zabiera jeden z Irańczyków, ja idę z lekkim plecakiem, co raz przystając ale idę.
Docieram do bazy wieczorem, szczęśliwy że udało mi się tu dotrzeć. Z miejsca wypijam piwo za pięć euro i pakuję się do namiotu.
Później okazuje się że dostałem błędną informację dotyczącą pogody a schodzący z Waży zespół okazał się tym którym udało się stanąć na szczycie. Schodzili po skończonej robocie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za wpis.